poniedziałek, 12 grudnia 2011

Piernikowo, ciasteczkowo :)

Sezon chorób wszelakich w pełni. Wszędzie dookoła ktoś chory. Nas też nie ominęło. Ale przynajmniej udało się upiec choinkowe pierniczki.


Łosie, wiewiórki, lisy, jeże, ślimaki, serduszka, choinki, Muminki i Włóczykij - taka oto ferajna zawiśnie (makabra!) na naszej choince. Teraz czekają w szklanym słoju na czas zdobienia, który już za kilka dni!


A z rozpędu były i maślane ciasteczka, pożarte zanim pomyślałam jak je ozdobić :)


Maślane ciasteczka
125g masła lub margaryny
75g cukru
1 jajo
250g mąki
wanilia, esencja waniliowa lub cukier waniliowy

Składniki szybko zagniatamy, lepimy kulę i wstawiamy ją do lodówki na minimum 1 godzinę. Potem porcjami wałkujemy, wykrawamy ciasteczka i pieczemy je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia około 15 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Zaprawdę ekspresowy przepis!

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ekspresowy konkurs piernikowy!

Sezon piernikowy START! Dzisiaj późnym popołudniem grupowe pieczenie ciastek świątecznych. Przy jakiej muzyce najlepiej to robić? Macie swoje typy? Jeśli ktoś trafi w mój przedświąteczny gust, otrzyma słodki, świąteczny podarunek! Zapraszam do wpisywania swoich propozycji w komentarzach tu: http://www.facebook.com/profile.php?id=100001123537872 !

piątek, 25 listopada 2011

Najprostszy łosoś świata

Dzisiaj będzie wreszcie jakiś konkret. Lubimy łososia. A że akurat udało się kupić kawał świeżej, pięknej ryby, był pyszny późny obiad.
Łososia robię zwykle w najmniej skomplikowany sposób, jaki znam: świeżego fileta ze skórą myję, osuszam, układam skórą do dołu w żaroodpornym naczyniu wcześniej posmarowanym odrobiną oliwy. Solę, posypuję świeżo zmielonym pieprzem, obkładam plasterkami czosnku i zalewam znów oliwą. Wkładam do lodówki na dowolny czas (na noc, na parę godzin, na godzinę) albo od razu do piekarnika. Śmiem twierdzić, że tak zamarynowany łosoś przetrzymany jakiś czas w lodówce jest potem smaczniejszy niż ten pieczony od razu. Ale jak nie mamy czasu...


Tak przygotowanego łososia piekę w piekarniku w 160 stopniach około 20 minut (będzie widać, czy mięso jest ścięte i odpowiednio zrumienione od góry).
U nas ryba miała proste towarzystwo biało-zielone: ryż i sałaty różne z bazyliowo-pietruszkowym winegretem.


Proste, smaczne, mało skomplikowane i gotowe w jakieś 20 minut. 

poniedziałek, 21 listopada 2011

Czeko-krem domowy

Nigdy nie lubiłam Nutelli albo podobnych czekoladowo-orzechowych kremów. Mam jednak w domu małe i większe słodkie potwory, które uwielbiają czekoladę, nawet smarowaną na chlebie... 
Natchnieniem do tego eksperymentu było dojrzałe awokado, które udało mi się kupić i laskowe orzechy.


Czeko-krem z awokado

1 dojrzałe awokado
spora garść obranych orzechów laskowych
2 łyżki kakao naturalnego
cukier (trzcinowy lub zwykły) / miód / melasa / fruktoza - co kto ewentualnie używa do słodzenia
odrobina wanilii - ziarenka wydłubane z laski / esencja waniliowa / cukier wanilinowy
parę kropel oleju
słodka śmietanka lub mleko

Mielimy orzechy jak najdrobniej za pomocą blendera. Awokado obieramy ze skórki, wyciągamy pestkę i w kawałkach wrzucamy do blendera. Miksujemy. Dodajemy kakao, cukier, orzechy i odrobinę mleka lub śmietanki. Te ostatnie ma nam służyć do osiągnięcia pożądanej konsystencji, czyli dolewamy tyle, aby składniki kremu ładnie się połączyły, a sama masa dała się smarować. Na koniec dodajemy olej - aby nadać połysku. Ja zmieliłam orzechy niezbyt dokładnie i krem miałam lekko grudkowaty z wyczuwalnymi orzechami.


Dla mnie smak czekolady na chlebie nie należy do ulubionych. Jednak sam czeko-krem z awokado można zajadać dosłownie łyżkami. Tym sposobem pozbywamy się nawet wielkich stresów i chandry, a oprócz intensywnego smaku czekolady towarzyszy nam świadomość, że jemy zdrowo. Wszak awokado zdrowe jest!

czwartek, 17 listopada 2011

Listopadowe gotowanie

Skończyła się już chyba piękna, polska złota jesień. Skończyło się piękne naturalne światło do robienia zdjęć ;) Muffiny owsiane wcale nie wyglądają, jak się im lampą po żurawinowych oczach daje. Pyszny krupnik przy kuchennym sztucznym oświetleniu wygląda jak jakaś paciaja ze ślimakiem w środku (suszony podgrzybek...sprawdzałam 3 razy;) ). Nie znaczy to wcale, że się przestałam udzielać kulinarnie, o nie! Rzeczone muffiny, krupnik rozgrzewający, kurczakowe cycki z kukurydzianką i owsiankami w towarzystwie warzywnej, energetycznej i kolorowej salsy... No a w lodówce dojrzewa staropolski lub, jak kto woli, stary piernik :)
Coby jednak morale nieco podnieść i kopa małego sobie zafundować, proponuję Muffinki espresso.


Zaczynamy od dobrej jakości kawy. U mnie to Ariadna świeżo palona z nowej dostawy od Palarni Mastro Antonio z Kołobrzegu...
 


Przepis będzie, jak mi dzieć pozwoli...

czyli update wieczorny... Jak wspominałam, zaczynamy od dobrej kawy, którą należy zmielić i z której należy zaparzyć podwójne espresso. Sprawa nie jest taka wcale prosta, bo mamy tu ściśle określone proporcje:  z 16g świeżo zmielonej dobrej kawy parzymy 50ml naparu w 25 sekund za pomocą ekspresu ciśnieniowego ;) Bazą przepisu są muffinki dyniowe, tylko zamiast dyni wlałam rzeczone espresso :)

Muffinki espresso

1 szklanka mąki pszennej
1/2 szklanki cukru trzcinowego (dałam muscovado) 
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
1 podwójne espresso
2 jaja
1/2 szklanki oleju 

Osobno mieszamy suche i mokre składniki. Łączymy szybko wszystko, wykładamy do foremek i pieczemy 35 minut w 180 stopniach. Gotowe!

środa, 9 listopada 2011

Rogale z makiem na Świetego Marcina

Poznań opanowały rogale. Wszędzie ich pełno. Nawet w mojej kuchni...
Z zamiarem zrobienia własnych rogali z makiem nosiłam się od dawna. I wreszcie się zdobyłam. Przepis skompilowałam z trzech różnych receptur i źródeł. Może moje rogale nie aspirują do miana marcińskich i nie mają żadnego certyfikatu, ale są wyględne dość i smaczne! Muszą takie być, bo poświęciłam im sporo uwagi, wolnego wieczoru i serca. No i częściowo robiłam je z przywiązanym do siebie młodszym dzieckiem. Taka ze mnie matka-polka piekąca rogale!


A teraz algorytm. Nie jest prosty, ani krótki, uprzedzam ;) Ale ma w sobie coś naprawdę urokliwego.

Rogale drożdżowo-francuskie z makiem na Świętego Marcina

CIASTO
1 szklanka ciepłego mleka
40g świeżych drożdży
1 jajko
1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego lub ziarenka waniliowe z 1/3 laski
3,5 szklanki mąki pszennej tortowej
3 łyżki cukru
szczypta soli
200g masła lekko miękkiego

Drożdże kruszymy do mleka. Po kilku minutach dokładnie mieszamy i dodajemy jajko i wanilię. Mieszamy lekko. Mąkę, cukier i sól mieszamy w większej misce i dodajemy 2 łyżki masła. Ręką rozcieramy masło z mąką, po czym dodajemy rozczyn drożdżowy. Mieszamy wszystko, najlepiej dużą łyżką, po czym wyrabiamy krótko rękami na stolnicy. Wyrabiamy ciasto do momentu, aż będzie gładkie i odrobinę będzie się kleić do ręki. Formujemy z ciasta prostokąt i przekładamy je do blaszki wysypanej lekko mąką. Przykrywamy folią i myk do lodówki na 1 godzinę!
Schłodzone ciasto przekładamy na stolnicę i tu zaczyna się cała zabawa! Leciutko podsypujemy mąką i wałujemy ciasto w kształt prostokąta. Ciasto powinno mieć grubość około 1cm lub wymiary 30x15cm. Szerokim nożem delikatnie rozsmarowujemy po całej powierzchni ciasta masło (1/3 z kostki), zostawiając po bokach około pół centymetra marginesu. Składamy ciasto na 3, jak oficjalny list: chwytamy za krótsza krawędź i nakładamy ją do środka, po czym chwytamy krótszą krawędź z drugiej strony i układamy na wierzchu. Sklejamy brzegi i wałkujemy w prostokąt około 25x18cm. Składamy znów na 3 i wkładamy do lodówki na około 45 minut. Po tym czasie znów rozwałkowujemy ciasto w prostokąt 30x15cm, smarujemy masłem, składamy i znów wałkujemy, składamy i odstawiamy do lodówki na 30 minut. Całą operację powtarzamy jeszcze raz (czyli w sumie 3 razy). Na koniec złożone ciasto szczelnie zawijamy w folię spożywczą i wkładamy do lodówki na minimum 5 godzin, a najlepiej na całą noc.

Pewnie niektórym już słabo, a jeszcze trzeba zrobią nadzienie...

NADZIENIE
1 szklanka maku, najlepiej białego
1/2 szklanki słodkiej śmietanki
1/3 laski wanilii
1 łyżka masła
1/2 szklanki miodu
3/4 szklanki włoskich orzechów
1/2 szklanki migdałów
1 szklanka cukru
2 białka
garść rodzynek
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka koniaku
1/2 szklanki płatków migdałowych

Zaczynamy od maku - zalewamy mak wrzątkiem (tak, jak kuskus - aby woda przykrywała ziarenka ok. 0,5cm) i po 30 minutach mielimy dwukrotnie.
Śmietankę gotujemy z wanilią na małym ogniu około 20 minut, często mieszając. Wanilię wcześniej kroimy na pół i wydłubujemy ziarenka, które wraz z korą wrzucamy do śmietanki.
Rodzynki zalewamy wrzątkiem i po około 15 minutach odcedzamy i zalewamy sokiem z cytryny i koniakiem. Odstawiamy.
Zmielony mak wkładamy do rondelka, dodajemy masło i miód i przesmażamy na małym ogniu tak, aby nam się mak nie przypalił. Trzeba wszystko dokładnie cały czas mieszać. Po około 10-15 minutach dodajemy waniliową śmietankę (wyjmujemy wcześniej korę waniliową!) i gotujemy tak długo aż masa zgęstnieje.
Białka ubijamy z cukrem. Orzechy i migdały mielimy, najlepiej w blenderze i łączymy z ubitymi białkami. Masę orzechowo-migdałową dodajemy do masy makowej i mieszamy. Na koniec wsypujemy odsączone rodzynki i płatki migdałowe.
Masę do rogali też zrobiłam dzień wcześniej.

PRZYGOTOWANIE ROGALI
Kilkanaście minut przed przystąpieniem do lepienia rogali wyjmujemy ciasto z lodówki. Rozwałkowujemy je w kształt prostokąta (lekko podsypując mąką) na grubość około 5mm. Przekrawamy prostokąt wzdłuż na pół każdy pasek kroimy na 12 trójkątów (czyli najpierw na 6 kwadratów, które potem kroimy na pół). Na każdy trójkąt wykładamy masę makową i rozsmarowujemy ją, zostawiając odrobinę miejsca na krawędziach. Zawijamy rogaliki. Układamy je na blaszkach wyłożonych pergaminem i odstawiamy do wyrośnięcia na około 1,5 godziny. 
Wyrośnięte rogale smarujemy rozbełtanym żółtkiem i pieczemy w temperaturze 180 stopni przez 30 minut.
Gorące rogale przekładamy na raszki i dekorujemy lukrem i kawałkami orzechów lub migdałów. A mój prosty przepis na lukier: 2 łyżki gorącej wody, 1 łyżka soku z cytryny i cukier puder w ilości takiej, aby stworzyć ładną, gęstą, lejącą się masę.


To moja pierwsza przygoda z listopadowymi rogalami. Zapewne nie ostatnia! I pierwsza przygoda z ciastem półfrancuskim... Uwielbiam receptury, w których ważnym czynnikiem jest czas :) Miękkie ciasto, świeże, dobre masło i to wałkowanie! Urok tych rogali właśnie w tym wałkowaniu chyba!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Na niedzielne śniadanie - naleśniki na słodko!

Jednym ze smaków mojego dzieciństwa jest smak naleśników z kapustą i grzybami zapijanych czystym czerwonym barszczykiem z Baru u Bartosza. Naleśnikowy poziom trzymały też poznańskie GSS-owskie bary mleczne dzięki ulubionym naleśnikom ruskim koniecznie z sosem pieczarkowym. A z domu wyniosłam smak naleśników na słodko - z serem, dżemami różnej maści, jabłkami... I jak wiele jest przepisów na naleśnikowe ciasto, tak wiele i sposobów ich podania. U nas w niedzielę na śniadanie połowa rodziny zjadła naleśniki z jabłkami i prażonymi migdałami.


Naleśniki niedziele z jabłkami i migdałami

Ciasto na naleśniki zawsze robię tak samo: mleko - ile mam ochotę, mąka - tyle, aby po wymieszaniu ciasto dało się łatwo wylewać na patelnię, szczypta soli i zawsze tylko 1 jajko w całości. Jeśli naleśniki mają być na słodko dodaję odrobinę cukru waniliowego. Wszystko miksuję i smażę na bardzo rozgrzanej patelni na kilku kroplach oleju, który uzupełniam co drugi placek. Zdarza mi się tez smażyć na kawałku słoniny. Wtedy nabijam taką słoninkę na widelec i smaruję nią rozgrzaną patelnie przed każdym naleśnikiem. A mąki do naleśników używam pszennej, w niedzielę była np. pełnoziarnista z dodatkiem 650.

Nadzienie niedzielne:
płatki migdałowe
1 łyżka masła
jabłko lub jabłka

Na suchej patelni prażymy płatki migdałowe. Kiedy się lekko zrumienią gdzieniegdzie, część odkładamy do posypania na koniec, a do reszty na patelni dodajemy łyżkę masła i utarte, obrane jabłko. Podgrzewamy, mieszamy i gotowe. Nadzienie wykładamy na usmażone, ciepłe naleśniki, zawijamy, polewamy jogurtem naturalnym i posypujemy płatkami. Zajadamy od razu!

sobota, 5 listopada 2011

Konfitura Hokkaido i babeczki dyniowe

Dyńka z oczami i paszczą wciąż króluje u nas na balkonie, a jej koleżanki w mojej kuchni. Tym razem pod nóż poszła dynia odmiany hokkaido. W połączeniu z czerwonym grejpfrutem ma charakter!


Konfitura Hokkaido
1 niewielka dynia hokkaido (około 1 kg po obraniu i pokrojeniu w kostkę)
1/2 kg cukru
1 grejpfrut czerwony

Dynię zasypujemy cukrem i odstawiamy aż cały się roztopi (minimum 1 godzina). Stawiamy garnek z dynią na wolny ogień i podgrzewamy, smażymy aż prawie cały płyn odparuje. Nie zapominamy o mieszaniu! Na koniec wrzucamy cząstki grejpfruta dokładnie obrane z wszystkich skórek. Mieszamy aż grejpfrut się rozpadnie na drobne łezki. Przekładamy gorącą konfiturę do słoików i dokładnie zakręcamy.


Jutro konfitura będzie miała premierę w "towarzystwie". Zobaczymy, jak sobie poradzi. Ja uwielbiam jej słodki smak złamany lekko grejpfrutową nutą. Najlepiej smakuje na domowym chlebie z masłem.

Dynia hokkaido ma tak fantastyczny kolor i konsystencję, że nie mogłam się oprzeć i zrobiłam dyniowe babeczki. Na konfiturę potrzebowałam kilogram dyni, ale moja hokkaido była ciut większa. To, co zostało idealnie wkomponowało się w dyniaste babeczki. Zainspirował mnie przepis z listopadowego numeru Filiżanki Smaków.


Dyniowe muffinki 
przepis na 12 sztuk babeczek do formy 50mm)
 

1 szklanka mąki pszennej
1/2 szklanki cukru trzcinowego (dałam muscovado) 
1/2 szklanki wiórków kokosowych - myślę, że do zastąpienia z powodzeniem płatkami migdałowymi
1 łyżeczka prosszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody- spokojnie można pominąć
1 łyżeczka cynamonu
szczypta soli
2 jaja
1/2 szklanki ugotowanej lub upieczonej i rozgniecionej dyni
1/2 szklanki oleju

Suche składniki mieszamy dokładnie. W osobnej misce miksujemy jaja z dynią i olejem. Wlewamy miksturę do miski z suchymi składnikami i dokładnie mieszamy. Na tym etapie można do ciasta dorzucić np. garść suszonych żurawin, pokrojoną w kostkę gruszkę albo parę migdałów lub orzechów. Gotowe ciasto umieszczamy w foremkach muffinkowych i pieczemy 35 minut w 180 stopniach.
Moje muffinki dzisiaj dostały do dekoracji kapkę lukru cukrowego i po kilka pestek dyniowych. 


Została 1 babeczka... Resztę pożarły domowe potwory dyniowe... Z kawą Dibar Gwatemala parzoną w dripie...


O dripie i aeropresie też kiedyś napiszę... Nie wiem, po co, ale napiszę. ;)

wtorek, 1 listopada 2011

Trochę słońca na zapas - nieprzyzwoicie imbirowa konfitura dyniowa


Piękną mamy w tym roku jesień. Aż się chce! 
A dynie w tym roku aż się proszą o zainteresowanie. Można nimi ozdobić dom, można zrobić z nich halołinowe lampiony, można je upiec, ugotować, przerobić na pure, placki, marynaty, można z nich wydłubać i ususzyć pyszne pestki... Można wreszcie zrobić nieprzyzwoicie aromatyczną dyniową konfiturę.
Świetna sprawa! Kolor iście słoneczny, smak... Mmmm... Również słoneczny. Doskonała na jesienne śniadanko. Słońce za oknem, słońce w słoiku, słońce na kanapce z domowego chleba. A oto algorytm!

Nieprzyzwoicie imbirowa konfitura dyniowa

3 kg dyni (obranej)
0,5-0,7 kg cukru 
3 pomarańcze
korzeń świeżego imbiru (powiedzmy 1 mały lub pół większego)

Dynię kroimy w kostkę i zasypujemy cukrem. Cukru dajemy tyle, ile mamy ochotę. Jeśli lubimy bardziej słodkie konfitury, dajemy więcej. Ja wolę mniej słodkie, więc dałam około 0,5 kg cukru. Z resztą dynia sama w sobie też słodka jest. Odstawiamy na godzinę. Następnie dynię gotujemy i smażymy na wolnym ogniu aż większość powstałego soku odparuje (około 1 godziny). Pomarańcze obieramy z wszystkich skórek i błonek, rozdrabniamy i dodajemy do konfitury. Smażymy kolejne 20 minut. Pod koniec smażenia dodajemy pokrojony w paseczki imbir. Na gorąco wykładamy konfiturę do wyparzonych słoików, zakręcamy i ustawiamy "do góry nogami" do ostygnięcia. Można ewentualnie pasteryzować na ciepło przez 15 minut, ale ja tego nie robię.


No to smacznego słonecznego!

piątek, 28 października 2011

Trudna miłość do kawy ;)

Każdego ranka włączam ekspres do kawy. Rodzina się mobilizuje, budzi, wstaje, gaworzy, gania koty po całym domu... Ja zwykle rozpakowuję zmywarkę i robię śniadanie. Grzeję mleko na kakao lub czekoladę, szuram płatkami i musli w miseczkach, kroję mój domowy chleb i zgarniam pieczołowicie okruszki do worka, żeby je potem w parku gołębiom rozsypać... Fajne te nasze poranki!
Ekspres miga niebieskim światłem i się grzeje. A potem młynek mieli świeże ziarna i robimy espresso.


Dzisiaj wreszcie wycisnęłam z ziarenek, które mamy, a są to ziarenka Dibar Gran Altura, odpowiednio dużo czekoladowej goryczy, która wreszcie zrównoważyła ich kwaskowatość...
A dlaczego ta miłość do kawy taka trudna? Bo kawa wymagająca jest. Przeszłam z nią długą drogę: od jakichś rozpuszczalnych kawo-podobnych neskafkowych obrzydliwych napojów z mlekiem z czasów szkolno-studenckich, przez cappuccino i macchiato, aż do czystego espresso. Będzie jeszcze okazja, to się o kawie rozpiszę. Tymczasem zapraszam na espresso, bo najlepsze podobno zaraz po zrobieniu!

środa, 26 października 2011

Grzechu warty koniak domowy

W tej nalewce uwielbiam wszystko. Każdy (niemal) składnik mogłabym smakować osobno. Przepis na ten domowy koniak znalazłam w książce Hanny Szymanderskiej "Kuchnia polska. Potrawy regionalne". Zaczęło się właśnie od kartkowania tej bogatej i pięknie wydanej pozycji. A że koniak u nas w domu zajmuje dość istotne miejsce, postanowiłam spróbować. Nie jest to może Martell, Rémy Martin czy Hennessy. Na pewno nie będzie to XO. I nie ma pewnie szan nawet na VS z tego prostego powodu, że się pewnie nie uchowa ;)

Wróćmy do uwielbienia składników, bo muszę o tym napisać. Wspomnę niektóre, coby za nudno nie było i do przepisu krócej ;)
Suszone śliwki, takie bez siarki, słodkie i mięsiste zawsze mamy w lodówce. Jak się kończą, to natychmiast mam na nie zapotrzebowanie, bo MUSZĘ zrobić pieczony schab albo sos do mięsa.
Goździki uwielbiam za ich aromat. Lubię ich główki w kompocie z gruszek. A jak parę się zaplącze w słoiczek z rodzynkami...
Ziele angielskie od zawsze i zawsze do każdej zupy i wywaru dodaję, do mięs pieczonych i mieszanek przypraw tłuczonych w moździerzu. I zupełnie nie rozumiem, po co komu kostka rosołowa z zielem angielskim i lubczykiem ;)
Liść laurowy... Oh, przy nim moja fantazja puszcza wodze. Te, które mam w słoiku są z ostatniej podróży do Toskanii. Kto był, to wie, co znaczy zapach toskańskich wzgórz późnym latem. Laurowe krzewy i drzewa porastają tam każdy wolny skrawek ziemi, nie zajęty przez drzewka oliwne czy winorośle. Do mojego domowego koniaczku wędruje więc i wakacyjne wspomnienie. 
No i baza - czyli dobrej jakości czysta biała wódka. Chlapnęłabym sobie kieliszeczek albo i dwa takiej dobrze schłodzonej, oleistej w dobrym towarzystwie. Póki co, jako matka-polka-karmiąca, wstrzemięźliwość zachowuję w tym temacie i cierpliwie czekam na sposobną chwilę.
Koniak podlaski, bo pod taką nazwą recepturę u Szymanderskiej znalazłam, po zlaniu do butelki i zmieszaniu staje się lekko mętnawy. Klarować i cedzić go już w tym wypadku nie zamierzam, bo jednak to nalewka bardziej niż faktycznie koniak. Ale przyznacie, że kolor w jasny, słoneczny jesienny dzień zachęca, by o tym trunku pamiętać w długie jesienno-zimowe wieczory.
Do rzeczy zatem!


Koniak podlaski
wg przepis Hanny Szymanderskiej z "Kuchni Polskiej"

5 suszonych śliwek (dobrej jakości i bez pestek)
2 łyżki rodzynek 
3-4 goździki
3-4 ziarenka czarnego pieprzu
1-2 ziarenka ziela angielskiego
listek laurowy
1/2 laski wanilii
szklanka cukru
2 łyżki wody
1 szklanka spirytusu
3 szklanki wódki (daję 0,7l)

Suszone śliwki kroimy w paski i razem z rodzynkami wrzucamy do dużego wyparzonego słoja. Goździki, ziele angielskie, pieprz i pokrojoną wanilię tłuczemy i rozcieramy w moździerzu, po czym wsypujemy do słoja. Dodajemy pokruszony liść laurowy. Wszystko zalewamy alkoholem. 
Na suchą, gorącą patelnię wsypujemy cukier. Dodajemy wodę i na wolnym ogniu przygotowujemy jasny karmel. Przy karmelizowaniu cukru trzeba być cierpliwym i uważnym. Proces nie trwa jakoś bardzo długo, ale konsystencja cukru zmienia się kilka razy i trzeba bardzo dokładnie wszystko cały czas mieszać, uważając, aby nie zagotować mikstury. Gotowy karmel dodajemy do słoja z nalewką. Uwaga! Gorący (ale nie wrzący!) karmel pewnie zbryli się nam w słoju w bezkształtną masę. Tym nie trzeba się przejmować, bo nalewkę odstawiamy na 3-4 dni i codziennie wstrząsamy. Karmel na pewno się rozpuści. 
Po upływie 3-4 dni przelewamy nalewkę przez gęstą, czystą gazę i rozlewamy do butelek. I teraz najtrudniejsze - odstawiamy na co najmniej kilka tygodni, a najlepiej na 3 miesiące minimum.



I jeszcze o karmelizowaniu cukru: polecam wrzucić odrobinę więcej cukru na patelnię, niż mamy w przepisie. Powiedzmy taką szklankę z czubkiem. Jak proces karmelizowania dobiegnie końca, odstawiamy patelnię z palnika. W trakcie, gdy karmel lekko stygnie, możemy się pobawić w puszczanie drobnych jego strużek na odwróconą dnem do góry szklaną miskę i czarowanie karmelkowych igiełek, krat, szachownic, owadów, pajęczyn... Zabawa przednia! Może kiedyś zrobię karmelki...

poniedziałek, 24 października 2011

Inny tytuł...

Znowu z powodu Anki! Eh... No ale jakoś tak w rozmowie wyszło, że choć od dawna uwielbiam ucieczki w smak, to tym blogiem zaczęłam artykułować swoje kulinarne perwersje...
Więc będę nie tyle uciekać może, co gorszyć. A na dobry drugi początek gorsząco pyszna nalewka koniakowa będzie!

czwartek, 20 października 2011

Słodki smak jesiennych malin

Dwie córy, w tym jedna malutka, bo zaledwie 4-miesięczna, a druga z wysokimi pokładami trzyletniej energii wewnętrznej czasem dają mi nieźle popalić. I nagle pewnego dnia, kiedy młodsza ucinała sobie jedyną w ciągu tego dnia 15-minutową drzemkę, a starsza urzędowała w przedszkolu, uświadomiłam sobie, że zamiast korzystać z tej jedynej i niepowtarzalnej wolnej chwili i zasiąść na sofie z nogami w górze, ja wymyśliłam sobie, że upiekę tartę ze śliwkami... 15 minut minęło, młoda się obudziła z mleczną potrzebą, a w kuchni panował mączny pył. Ale tarta siedziała w piekarniku. I tak doszłam do tego, że kuchnia jest moją ucieczką od obowiązków, zmęczenia, stresu. A potem pewna bratnia dusza zapytała pół-żartem: "Dlaczego ty jeszcze nie masz swojego bloga kulinarnego?"...

No to już mam! Moje ucieczki zaczynam od smaku malinowego i zapraszam na 
Malinowe Muffiny Ucierane:


Przepis inspirowany recepturą z opakowania otrębów pszennych, lekko zmodyfikowany i podrasowany ;)

Malinowe Muffiny Ucierane
przepis na 12 sztuk (foremki 50mm)

1 margaryna
1/2 szklanki cukru lub miodu 
1 jajko
2 łyżeczki cukru waniliowego
1,5 szklanki mąki (pszenna lub orkiszowa typ 500 lub tortowa)
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
maliny - ok. 200g

Margarynę, cukier, cukier waniliowy i jajko należy utrzeć. Użyłam do tego miksera. Dodać mąkę z proszkiem do pieczenia i dobrze wymieszać (również użyłam miksera). Na koniec wrzucić maliny i delikatnie połączyć z ciastem. Można zostawić kilkanaście malin, aby wcisnąć je w ciasto już w foremkach. Wyłożyć ciasto do foremek i piec 30 minut w 200 stopniach. Gotowe! Smakować na ciepło najlepiej... 

Dobry początek? Myślę, że tak. Dedykuję Ance!