piątek, 28 października 2011

Trudna miłość do kawy ;)

Każdego ranka włączam ekspres do kawy. Rodzina się mobilizuje, budzi, wstaje, gaworzy, gania koty po całym domu... Ja zwykle rozpakowuję zmywarkę i robię śniadanie. Grzeję mleko na kakao lub czekoladę, szuram płatkami i musli w miseczkach, kroję mój domowy chleb i zgarniam pieczołowicie okruszki do worka, żeby je potem w parku gołębiom rozsypać... Fajne te nasze poranki!
Ekspres miga niebieskim światłem i się grzeje. A potem młynek mieli świeże ziarna i robimy espresso.


Dzisiaj wreszcie wycisnęłam z ziarenek, które mamy, a są to ziarenka Dibar Gran Altura, odpowiednio dużo czekoladowej goryczy, która wreszcie zrównoważyła ich kwaskowatość...
A dlaczego ta miłość do kawy taka trudna? Bo kawa wymagająca jest. Przeszłam z nią długą drogę: od jakichś rozpuszczalnych kawo-podobnych neskafkowych obrzydliwych napojów z mlekiem z czasów szkolno-studenckich, przez cappuccino i macchiato, aż do czystego espresso. Będzie jeszcze okazja, to się o kawie rozpiszę. Tymczasem zapraszam na espresso, bo najlepsze podobno zaraz po zrobieniu!

środa, 26 października 2011

Grzechu warty koniak domowy

W tej nalewce uwielbiam wszystko. Każdy (niemal) składnik mogłabym smakować osobno. Przepis na ten domowy koniak znalazłam w książce Hanny Szymanderskiej "Kuchnia polska. Potrawy regionalne". Zaczęło się właśnie od kartkowania tej bogatej i pięknie wydanej pozycji. A że koniak u nas w domu zajmuje dość istotne miejsce, postanowiłam spróbować. Nie jest to może Martell, Rémy Martin czy Hennessy. Na pewno nie będzie to XO. I nie ma pewnie szan nawet na VS z tego prostego powodu, że się pewnie nie uchowa ;)

Wróćmy do uwielbienia składników, bo muszę o tym napisać. Wspomnę niektóre, coby za nudno nie było i do przepisu krócej ;)
Suszone śliwki, takie bez siarki, słodkie i mięsiste zawsze mamy w lodówce. Jak się kończą, to natychmiast mam na nie zapotrzebowanie, bo MUSZĘ zrobić pieczony schab albo sos do mięsa.
Goździki uwielbiam za ich aromat. Lubię ich główki w kompocie z gruszek. A jak parę się zaplącze w słoiczek z rodzynkami...
Ziele angielskie od zawsze i zawsze do każdej zupy i wywaru dodaję, do mięs pieczonych i mieszanek przypraw tłuczonych w moździerzu. I zupełnie nie rozumiem, po co komu kostka rosołowa z zielem angielskim i lubczykiem ;)
Liść laurowy... Oh, przy nim moja fantazja puszcza wodze. Te, które mam w słoiku są z ostatniej podróży do Toskanii. Kto był, to wie, co znaczy zapach toskańskich wzgórz późnym latem. Laurowe krzewy i drzewa porastają tam każdy wolny skrawek ziemi, nie zajęty przez drzewka oliwne czy winorośle. Do mojego domowego koniaczku wędruje więc i wakacyjne wspomnienie. 
No i baza - czyli dobrej jakości czysta biała wódka. Chlapnęłabym sobie kieliszeczek albo i dwa takiej dobrze schłodzonej, oleistej w dobrym towarzystwie. Póki co, jako matka-polka-karmiąca, wstrzemięźliwość zachowuję w tym temacie i cierpliwie czekam na sposobną chwilę.
Koniak podlaski, bo pod taką nazwą recepturę u Szymanderskiej znalazłam, po zlaniu do butelki i zmieszaniu staje się lekko mętnawy. Klarować i cedzić go już w tym wypadku nie zamierzam, bo jednak to nalewka bardziej niż faktycznie koniak. Ale przyznacie, że kolor w jasny, słoneczny jesienny dzień zachęca, by o tym trunku pamiętać w długie jesienno-zimowe wieczory.
Do rzeczy zatem!


Koniak podlaski
wg przepis Hanny Szymanderskiej z "Kuchni Polskiej"

5 suszonych śliwek (dobrej jakości i bez pestek)
2 łyżki rodzynek 
3-4 goździki
3-4 ziarenka czarnego pieprzu
1-2 ziarenka ziela angielskiego
listek laurowy
1/2 laski wanilii
szklanka cukru
2 łyżki wody
1 szklanka spirytusu
3 szklanki wódki (daję 0,7l)

Suszone śliwki kroimy w paski i razem z rodzynkami wrzucamy do dużego wyparzonego słoja. Goździki, ziele angielskie, pieprz i pokrojoną wanilię tłuczemy i rozcieramy w moździerzu, po czym wsypujemy do słoja. Dodajemy pokruszony liść laurowy. Wszystko zalewamy alkoholem. 
Na suchą, gorącą patelnię wsypujemy cukier. Dodajemy wodę i na wolnym ogniu przygotowujemy jasny karmel. Przy karmelizowaniu cukru trzeba być cierpliwym i uważnym. Proces nie trwa jakoś bardzo długo, ale konsystencja cukru zmienia się kilka razy i trzeba bardzo dokładnie wszystko cały czas mieszać, uważając, aby nie zagotować mikstury. Gotowy karmel dodajemy do słoja z nalewką. Uwaga! Gorący (ale nie wrzący!) karmel pewnie zbryli się nam w słoju w bezkształtną masę. Tym nie trzeba się przejmować, bo nalewkę odstawiamy na 3-4 dni i codziennie wstrząsamy. Karmel na pewno się rozpuści. 
Po upływie 3-4 dni przelewamy nalewkę przez gęstą, czystą gazę i rozlewamy do butelek. I teraz najtrudniejsze - odstawiamy na co najmniej kilka tygodni, a najlepiej na 3 miesiące minimum.



I jeszcze o karmelizowaniu cukru: polecam wrzucić odrobinę więcej cukru na patelnię, niż mamy w przepisie. Powiedzmy taką szklankę z czubkiem. Jak proces karmelizowania dobiegnie końca, odstawiamy patelnię z palnika. W trakcie, gdy karmel lekko stygnie, możemy się pobawić w puszczanie drobnych jego strużek na odwróconą dnem do góry szklaną miskę i czarowanie karmelkowych igiełek, krat, szachownic, owadów, pajęczyn... Zabawa przednia! Może kiedyś zrobię karmelki...

poniedziałek, 24 października 2011

Inny tytuł...

Znowu z powodu Anki! Eh... No ale jakoś tak w rozmowie wyszło, że choć od dawna uwielbiam ucieczki w smak, to tym blogiem zaczęłam artykułować swoje kulinarne perwersje...
Więc będę nie tyle uciekać może, co gorszyć. A na dobry drugi początek gorsząco pyszna nalewka koniakowa będzie!

czwartek, 20 października 2011

Słodki smak jesiennych malin

Dwie córy, w tym jedna malutka, bo zaledwie 4-miesięczna, a druga z wysokimi pokładami trzyletniej energii wewnętrznej czasem dają mi nieźle popalić. I nagle pewnego dnia, kiedy młodsza ucinała sobie jedyną w ciągu tego dnia 15-minutową drzemkę, a starsza urzędowała w przedszkolu, uświadomiłam sobie, że zamiast korzystać z tej jedynej i niepowtarzalnej wolnej chwili i zasiąść na sofie z nogami w górze, ja wymyśliłam sobie, że upiekę tartę ze śliwkami... 15 minut minęło, młoda się obudziła z mleczną potrzebą, a w kuchni panował mączny pył. Ale tarta siedziała w piekarniku. I tak doszłam do tego, że kuchnia jest moją ucieczką od obowiązków, zmęczenia, stresu. A potem pewna bratnia dusza zapytała pół-żartem: "Dlaczego ty jeszcze nie masz swojego bloga kulinarnego?"...

No to już mam! Moje ucieczki zaczynam od smaku malinowego i zapraszam na 
Malinowe Muffiny Ucierane:


Przepis inspirowany recepturą z opakowania otrębów pszennych, lekko zmodyfikowany i podrasowany ;)

Malinowe Muffiny Ucierane
przepis na 12 sztuk (foremki 50mm)

1 margaryna
1/2 szklanki cukru lub miodu 
1 jajko
2 łyżeczki cukru waniliowego
1,5 szklanki mąki (pszenna lub orkiszowa typ 500 lub tortowa)
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
maliny - ok. 200g

Margarynę, cukier, cukier waniliowy i jajko należy utrzeć. Użyłam do tego miksera. Dodać mąkę z proszkiem do pieczenia i dobrze wymieszać (również użyłam miksera). Na koniec wrzucić maliny i delikatnie połączyć z ciastem. Można zostawić kilkanaście malin, aby wcisnąć je w ciasto już w foremkach. Wyłożyć ciasto do foremek i piec 30 minut w 200 stopniach. Gotowe! Smakować na ciepło najlepiej... 

Dobry początek? Myślę, że tak. Dedykuję Ance!